Wyspa kobiet, czyli o „Portrecie kobiety w ogniu”

Ta historia mogła wydarzyć się tylko na wyspie. I tylko na takiej wyspie – otoczonej niespokojnym morzem, ogrodzonej klifami, smaganej zimnym wiatrem, dostępnej tylko przy dobrej pogodzie. Jedynie na takiej wyspie rozkwita powoli prawdziwa opowieść o kobiecie, snuta przez kobietę, ale z myślą o wszystkich, bo głęboka wrażliwość tej opowieści dociera do kobiet i mężczyzn, jeśli tylko odnajdą w sobie tę niemalże duchową perspektywę.

Ale zanim rozkwitnie, zanim wyspa uchyli drzwi do swojej tajemnicy, a bohaterki odkryją się przed sobą, przybywająca z daleka podróżniczka musi przepłynąć morze i przedrzeć się przez klify, obarczona tobołami i sztalugami, musi zostawić w tej podróży to, co ze świata zewnętrznego. Z każdą sceną, patriarchalny świat XVIII-ego wieku oddala się, znikają mężczyźni, znikają konwenanse i reguły, otwiera się natomiast przestrzeń do eksploracji tego czym jest kobieta, poza tym opresyjnym systemem, albo może pomimo niego?

Malarka Marianne przybywa na wyspę na zlecenie pani domu i matki Heloise. Ma wykonać pracę, która przypieczętuje los Heloise – namalować portret, który posłany zostanie do mężczyzny, za którego ma być wydana wbrew swojej woli. Drogi Heloise mogły być tylko dwie – klasztor albo zamążpójście i doświadczy ich obydwu, wyciągnięta z klasztoru przez rodzinę, po samobójczej śmierci siostry, która była pierwszą kandydatką dla kawalera z Mediolanu. Tyle jeśli chodzi o możliwości wyboru drogi życiowej – brzmi znajomo? Na tym to, co znajome się kończy, a rozwiera się przestrzeń, której nikt jeszcze nie opowiedział tak, jak Sciamma.

Im dłużej próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie kim może być kobieta, kiedy zdejmiemy z niej nakładkę kultury patriarchalnej, tym bardziej na pierwszy plan wydobywa się ciało. Ciało, jako to co zdecydowanie różnicuje doświadczenie świata kobiety i mężczyzny, ciało, któremu zwrócona zostaje jego świętość, zabrana przez wieki zawstydzania, krępowania i przemocy, ciało, jako to co nami kieruje, ale i to co nas ogranicza, wreszcie ciało, jako żywe świadectwo tego, że jesteśmy częścią tego materialnego świata, częścią przyrody i jej naturalnych cykli, których w kobiecie nie da się całkowicie stłumić. I choć „Portret kobiety w ogniu” można by opisywać na tysiąc różnych sposobów – o każdej scenie można stworzyć esej – to dla mnie esencją tej opowieści jest właśnie cielesność oraz wspomniana już wcześniej przestrzeń tylko kobieca.

Relacja Marianne i Heloise zacieśnia się równolegle do procesu malarskiego, który powstaje na początku w ukryciu i na zamówienie opresyjnego systemu, w którym przyszło im żyć, a później już otwarcie, w celu prawdziwego poznania. Im bliżej są bohaterki, im dalej jest świat spoza wyspy, tym bardziej prawdziwie siebie nawzajem widzą, ale też, a może przede wszystkim czują. Nieskrępowane i chwilowo wolne, zaczynają eksplorować swoją cielesność i Heloise przeżywa swoje pierwsze doświadczenie seksualne z Marianne. Ale jakie to jest doświadczenie! Życzyłabym sobie żeby wszystkie pierwsze razy wyglądały w ten sposób. Kobiety są całkowicie wolne, swobodne, uważne na siebie nawzajem, troskliwe wobec swoich potrzeb, zmysłowe w sposób jakiego w kinie nie widziałam nigdy, bo wolny od przemocy, od póz, od stereotypów i masek. Ich zmysłowość podnieca i zaprasza do świata seksualności oswobodzonej z męskiego formatowania, czy fantazji. Seksualność jest tu wyrazem bliskości, intymności, zaufania, radosnego podniecenia i chęci doświadczania drugiego człowieka; jest wyrazem budującej się swobodnie relacji i obopólnej fascynacji. I nie da się jej zamknąć w żadną „normatywność”. Żadna z kobiet nie jest tu zdefiniowana według naszych współczesnych, ciasnych norm seksualności, nie są ani homo, ani heteroseksualne, bo te podziały nie mają tu w ogóle znaczenia. Ich relacja prowadzi je do fizyczności – tak po prostu. Ta płynność seksualności wydaje mi się najbliższa naturalności i bardzo świeża, bo nie dająca się wpędzić w sztywne kategorie, w których ludzkie doświadczenie nigdy się nie mieściło.

Tak niezwykle, jak i piorunująco, przedstawia Sciamma kobiecą fizjologię na wolności – pulsującą tym samym rytmem co przyroda, z tej przyrody wyrastającą i korzystającą z niej w potrzebie. Młoda służąca – trzecia, cicha bohaterką opowieści jest tzw. prostą dziewczyną, najpewniej z okolicznej wioski. Pewnego dnia oznajmia Marianne w kuchni, że spóźnia jej się okres, na co ta zadaje tylko jedno pytanie – czy chce zatrzymać dziecko. Sophie odpowiada, że nie chce i na tym dyskusja się kończy. Kolejne poranki, trzy kobiety spędzą na poszukiwaniu ziół, które pozwolą na zakończenie niechcianej ciąży. By potwierdzić czy aborcja była skuteczna, udają się wspólnie do lokalnej zielarki, ta stwierdza, że zioła nie zadziałały, więc powracają do niej na „profesjonalny” zabieg. Nie ma dla mnie w tym filmie mocniejszej, bardziej przejmującej sceny: Sophie leży na łóżku w skromnym, wiejskim domu czarownicy, wokół pałętają się dzieci, Marianne i Heloise obserwują zabieg. Gdy zielarka aplikuje służącej ziołowe specyfiki widzimy twarz Sophie w nieprzyjemnym grymasie, a obok niej pełzającego niezdarnie po łóżku niemowlaka. Zamieram. Zamieram, bo to jest obraz życia w jego najtrudniejszej esencji. Niemowlę i aborcja w jednym kadrze, jedno obok drugiego, bez żadnego kontrastu, wręcz przeciwnie, jakby w odwiecznym tańcu życia i śmierci, bez ocen, po prostu. To może wydarzyć się tylko na wyspie, potajemnie, albo w nowej rzeczywistości, w której to kobiety decydują o tym co, z kim i kiedy.

Kobiety z wioski i nasze bohaterki gromadzą się pewnego wieczoru przy ogniu by śpiewać. Hipnotyczna, wielogłosowa pieśń, której słów nie rozumiem wyciska łzy i porusza we mnie najczulsze struny. Tam zapłonie suknia Heloise i taką ostatecznie uwieczni ją Marianne, dla swoich wyłącznie oczu. Potem dowiem się, że śpiewają Fugere non possumUciec nie mogę. Żadna z nich i żadna z nas nie ucieknie przed światem spoza wyspy, ale ta przestrzeń przy ogniu, na wyspie zawsze była i zawsze będzie i tę opowieść zawsze będziemy snuć.

Film Sciammy też pulsuje tak trochę pod powierzchnią świata kinematografii. Nominowany jest do wszystkich największych nagród filmowych: Złotej Palmy, Złotych Globów, prawie do Oscarów i za każdym razem zajmuje jakieś „drugie” miejsce. Jest tak świetny, że nie da się go zignorować, ale i tak opowieść pozostaje jakby na drugim planie. I tak chyba też jest z tą niepatriarchalną narracją o kobiecie – jest już tak silna, że nie da się jej ignorować, ale jeszcze nie jest na pierwszym miejscu. Dla mnie jest to absolutny numer jeden ubiegłego roku, jeśli nie dekady i z niecierpliwością czekam na kolejne dzieła tej nowej narracji.


Niespodzianka…

Adam jest 20-letnim pasjonatem kina. Byliśmy na „Portrecie” razem i wielokrotnie o nim rozmawialiśmy. Jego niezwykle wrażliwy i dogłębny odbiór filmu zainspirował mnie do nagrania z nim krótkiego wywiadu. Byłam pod ogromnym wrażeniem tego jak bardzo mu się ten film spodobał i jego męskiej perspektywy na ten obraz. Zresztą zobaczcie sami!

Joanna: Mówiłeś mi, że to jest Twój film roku 2019. Opowiedz co o tym zadecydowało.

Adam: On robi taką rzecz, moim zdaniem najważniejszą w kinie, czyli wykorzystuje zasadę show don’t tell, czyli zamiast mówić wprost w jakiej sytuacji są postaci, on to pokazuje – w taki sposób, że jesteśmy to w stanie zrozumieć. Los głównej bohaterki zależny jest od mężczyzn, od podejścia męskiego, od tego co zostało już dla niej zaplanowane, ale w filmie tak naprawdę nie ma mężczyzn. Pojawiają się w tle, w kilku scenach, ale nie odgrywają żadnej istotnej roli. Mniejsze wyczucie reżyserskie, słabszy reżyser mógłby wstawić tam po prostu mężczyznę, jako swego czarny charakter, który by np. rozkazywał i to by właśnie było takie mówienie wprost. A w tym filmie, czułem taki szacunek dla widza: reżyserka wierzy, że widz zrozumie tę historię. To jest coś, co bardzo cenię w filmach, a jednocześnie coś, co często jest łamane, często reżyser się boi, że widz nie do końca zrozumie co ma na myśli i zazwyczaj w trzecim akcie dosłownie stara się wypowiedzieć najważniejsze treści.

Jednocześnie też bardzo mi się podoba jak został przedstawiony romans głównych bohaterek. Moim zdaniem w bardzo tragiczny sposób, nawet bardziej niż można to początkowo odczuć oglądając film, bo problemem tego romansu nie było nawet to, że one musiały się rozstać, ale tak naprawdę to, że ciężko powiedzieć czy one siebie darzyły jakimś głębszym uczuciem, czy nie opierał się on na pożądaniu, na chęci przeciwstawienia się systemowi. Na cały ten romans bohaterki miały bodajże tydzień. Myślę, że całą tę historię dobrze pokazują odniesienia do mitu o Orfeuszu i Eurydyce, gdzie jedna z bohaterek stwierdza, że może Orfeusz specjalnie odwraca się, by spojrzeć na Eurydykę, bo chce mieć w pamięci jej idealny obraz, a niekoniecznie spędzać z nią dłuższy czas, czy życie, co spowodowałoby zepsucie tego idealnego obrazu. I to był dla mnie największy tragizm tego romansu -że ciężko powiedzieć czy to była prawdziwa miłość, czy poniekąd nie były nawet zmuszone do romansu, mimo, że on był takim symbolem ich buntu, można powiedzieć. Miałem poczucie, że one wchodzą w ten homoseksualny romans, bo nie mają nikogo innego z kim mogłyby w taką relacje wejść. Taki jakby przymus do miłości, mimo, że zewnętrznego przymusu nie było, takie ultimatum – jeśli nie zrobią tego ze sobą, to później nie będą już nigdy mogły czegoś takiego przeżyć, takiej chwili namiętności z własnej woli, to była jedyna sytuacja, kiedy są same i nikt tego nie zniszczy.

Poza tym oczywiście piękne zdjęcia, gra aktorska, ale nie chce mówić o banałach.

J: A jakie jeszcze tytuły pretendowały do tytuły najlepszego filmu 2019 w Twoim osobistym rankingu?

A: „Parasite” i „Lighthouse”. Trochę inne od “Portretu”. “Lighthouse” jest jakby odwrotnością tego filmu, bo mówi o mężczyznach, o problemach męskich.

J: To ciekawe, bo „Parasite” jest z kolei o kwestiach powiedzmy bardziej uniwersalnych, klasach, rozwarstwieniu społecznym. „Lighthouse”, z tego, co mówiłeś, o toksycznej męskości. To dlaczego „Portret” wygrywa? Pewnie możemy się zgodzić, że wszystkie te trzy filmy są w jakimś sensie arcydziełami, są bardzo dobrze zrobione itd., więc co decyduje o tym, że film Sciammy najbardziej Cię przekonał?

A: To już jest kwestia bardzo subiektywna, osobista nawet. Jakby wbrew tematyce, która jest w istocie bardzo kobieca, ja w sobie czuję najwięcej odniesień do „Portretu”. Ja sam zawsze miałem problem z tym, żeby odnaleźć się w świecie, miałem zaniżoną samoocenę, pewność siebie, przez co starałem się robić tak, żeby zachowywać się „normalnie”, żeby pasować do otoczenia, żeby nie wyjść na tego „dziwnego”, na tego odmiennego od innych. I to też odnalazłem w tym filmie, bohaterki mogą stać się sobą dopiero kiedy nie ma nikogo wokół nich, kiedy są same.

Poza tym mam poczucie, że i w przypadku „Lighthouse” i „Parasite”, są też inne filmy, które mówią o tych problemach, natomiast to jak Sciamma przedstawiła ten bunt, bo dla mnie ten film jest w dużej mierze o buncie, jest innowacyjne. Ostatnie takie przedstawienie, jakie ja znam było w „Tangu” – oczywiście inny rodzaj buntu, ale nowatorskość ujęcia tego tematu porównywalna do Mrożka.

J: Wiesz, że przeprowadzam z Tobą ten wywiad, bo jesteś mężczyzną i to bardzo młodym mężczyzną. Jestem ciekawa jak oglądało Ci się film, w którym nie ma mężczyzn? Dla mnie to jest film arcykobiecy – czy Tobie nie przeszkadzało to w odbiorze?

A: Nie, w ogóle. Nie nazwałbym tego filmu nawet do końca feministycznym, jakby feminizm nie był dla mnie najistotniejszy w tym filmie. Obydwie główne bohaterki pokazane były tak, że czuło się do nich empatię: Heloise, która nie ma praktycznie w ogóle szansy na decydowanie o sobie w życiu i Marianne, które jest stosunkowo wolna, ale nadal częściowo ograniczona – nie może na przykład malować męskich aktów itd. Nie każdy film musi być o białym mężczyźnie, a nawet nie powinien (śmiech), żeby można było się z nim utożsamić. Można przecież czytać sztukę ze starożytnej Grecji i nadal utożsamić się z jej bohaterami, mimo, że działo się to tysiące lat temu. Odebrałem go jako uniwersalny.

A to, że jest to kobieca perspektywa i nie ma mężczyzn… No wiesz, większość filmów dotychczas była z kolei opowiadania z perspektywy męskiej, więc myślę, że bardzo potrzebna jest różnorodność pod tym względem, żeby były historie stricte o kobietach i mężczyzna oglądający taki film dużo straci, jeśli nie będzie w stanie się z tymi postaciami zidentyfikować.

J: Czy coś jeszcze było dla Ciebie ważne w tym filmie?

A: To co mi się jeszcze bardzo podobało to chwila, w której wyjeżdża matka Heloise i w pałacu zostają tylko Marianne, Heloise i służąca Sophie, to jest ten moment, kiedy przestają obowiązywać reguły świata zewnętrznego. I ta służąca, która wcześniej zamknięta była tylko w roli służącej, wtedy staje się poniekąd taką trzecią równorzędną postacią. Czytają z nią razem mitologię i Sophie bierze w tym czynny udział. Staję się pełnoprawną uczestniczką wydarzeń.

J: A nawet staje się centralną osią tej historii, bo wszystkie kobiety skupiają swoje wysiłki wokół tego, żeby ona mogła wykonać tę aborcję. Role nawet się odwracają, bo to Heloise i Marianne zaczynają się opiekować służącą, która jest w potrzebie.

W moim tekście piszę też o tym, że film Sciammy zajmuje jakby cały czas takie „drugie miejsce” w rankingach światowych, na różnych festiwalach filmowych. Wygrywa ciągle „Parasite” lub inne tytuły.

A: Myślę, że może też tak być, że bezpieczniej jest nagrodzić taki film jak „Parasite”, który mówi o nierównościach społecznych. Nie nazwałbym tego filmu kontrowersyjnym. A mimo wszystko nagradzać film, w którym jest chociażby taka scena jak ta aborcji, czy wszystkie te sceny erotyczne, to już się wiąże z pewną kontrowersją, bezpieczniej jest nagradzać film, który tego nie ma.

6 myśli w temacie “Wyspa kobiet, czyli o „Portrecie kobiety w ogniu”

Add yours

  1. Bardzo inspirujacy tekst. Rewelacyjnym dodatkiem jest wywiad z Adamem. ‚(…) bohaterki mogą stać się sobą dopiero kiedy nie ma nikogo wokół nich, kiedy są same.’ – wspaniale podsumowanie zycia tak wielu z nas, w ktorym to zyciu stajemy sie w 100% soba za zamknietymi drzwiami, z dala od ludzi i ich opinii. Wielkie brawa!

    Polubione przez 1 osoba

  2. Świetny blog Asiu!
    Trudno by opisać jak intensywnym, emocjonalnie „wstrząsającym” przeżyciem było dla mnie oglądnięcie tego przepieknego filmu.
    Polecam Ci również „Mi iubita Mon Amour”, to autobiograficzna równie piękna, tym razem współczesna opowieść o Miłości zrealizowana przez Noémie Merlant i jej życiowego partnera.

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Start a Blog at WordPress.com.

Up ↑